Powszechnie uważa się, że mobbing to domena lat 90 XX wieku. Okazuje się, że nic bardziej mylnego. Rozmawiamy z byłym pracownikiem dużego amerykańskiego wydawnictwa działającego także w Polsce. Sposób traktowania tam pracowników przeraża.
Zacznijmy od umowy. Człowiek, z którym rozmawiam, dziennikarz, współpracował z wydawnictwem “X” na podstawie tak zwanej umowy “B2B”. Oznacza to tyle, że prowadzi jednoosobową działalność gospodarczą, a umowa określa rodzaj usług świadczonych dla drugiej strony oraz wysokość wynagrodzenia.
Mój rozmówca, nazwijmy go “Pawłem”, pracował dla jednego z technologicznych serwisów internetowych. Paweł twierdzi, że zapisy umowy w żaden sposób nie miały znaczenia dla tego, co i jak robił dla swojego kontrahenta. Wymagania określał redaktor naczelny albo wyznaczony przez niego człowiek i to w sposób bardzo niejasny.
Paweł: Pracowałem dla nich 7 miesięcy. Dopiero po dwóch miesiącach dowiedziałem się, że piszę za mało, chociaż bez problemu “wyrabiałem” normę zapisaną w umowie. Naczelny przekazał mi, jakie obowiązuje minimum i okazało się, że jest to jakieś 60% więcej niż w mojej umowie. Wtedy zacząłem się niepokoić i przypomniałem sobie, że gdy mnie zatrudniali, to właśnie odeszły z tej redakcji 4 osoby – w ciągu miesiąca lub dwóch – przy czym zespół liczy jakieś 10 osób…
Korporacja: “Inni piszą więcej”
Paweł opowiada, że redaktor naczelny porównywał jego pracę do innych pracowników i twierdził, że najlepsi z nich piszą nawet 500% procent tego, co on. Potem okazało się, że “pisaniem” nazywano stosowanie pewnych trików podbijających statystyki, których mój rozmówca nie znał.
Paweł: Wtedy nie wiedziałem jeszcze, jak można osiągnąć wyniki, które mieli najlepsi. Próbowałem zwyczajnie pisać i osiągnąłem w ten sposób wynik trochę wyższy niż 300% normy opisanej w umowie, a który naczelny nazwał “średnim poziomem”. Utrzymywałem to przez kolejne 5 miesięcy w przekonaniu, że dobrze wykonuję swoją pracę, a kryterium jest ilość publikowanych materiałów. Nikt przez ten okres nie zgłaszał zastrzeżeń do mojej roboty.
Adam RO: Opowiedz, co się stało w październiku…
Paweł: W październiku nagle dowiedzieliśmy się, że do naszego 3-osobowego działu przyjdzie “człowiek do zadań specjalnych”, nazwijmy go “Markiem”. Ów Marek wywrócił do góry nogami całe nasze pisanie. Przedstawił kryteria, według których będziemy teraz tworzyć materiały. Powiedział, że mamy tak pisać, żeby nasze teksty cieszyły się większą popularnością. Pamiętam, że mnie to zmroziło – to była kolejna rozbieżność z zapisami mojej umowy, tym razem rażąca.
Adam RO: Dlaczego tam już nie pracujesz?
Paweł: Naczelny przekazał mi, że kończy ze mną “stałą współpracę”.
Adam RO: W jednej chwili? Bez wypowiedzenia umowy? Jaką podał przyczynę?
Paweł: Tak, w jednej chwili, bez wypowiedzenia umowy – jest ona cały czas ważna, ale nie dostaję żadnych zleceń, a więc i wynagrodzenia. Powodem decyzji naczelnego, było stwierdzenie Marka, że nie zamierza ze mną współpracować. Popadłem z nim w konflikt, gdy wytknąłem mu nieudolność w przekazywaniu wiedzy. Odniosłem wrażenie, że bardzo źle to zniósł.
Adam RO: Możesz zdradzić ile tam zarabiałeś?
Paweł: Minimalną.
Adam RO: Dziękuję za rozmowę.
Korporacyjna “skuteczna polityka personalna”
Chociaż można uznać, że Paweł mógł się nagiąć, zapomnieć o umowie i pisać teksty według widzimisię Marka, to jednak nie jestem pewien czy taka właśnie postawa byłaby chwalebna. Na skutek tego, że pracownicy ciągle się zgadzają na naginanie zasad, kadra zarządzająca robi, co chce, nie oglądając się na nic i na nikogo.
Gdyby Paweł należał do uległych osób, pewnie nadal by pracował, a tak – no cóż – pozostaje życzyć mu znalezienia nowej, lepszej pracy. A do tematu pracy w korporacjach będziemy wracać, także na bazie przeżyć Pawła, który ma jeszcze sporo do powiedzenia.
